Maj, 2012
Dystans całkowity: | 570.60 km (w terenie 0.00 km; 0.00%) |
Czas w ruchu: | 22:07 |
Średnia prędkość: | 23.54 km/h |
Liczba aktywności: | 7 |
Średnio na aktywność: | 81.51 km i 3h 41m |
Więcej statystyk |
MLA w kolarstwie górskim XC - Pychowice
-
DST
50.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Przyjechałem, wziąłem udział, wróciłem. Jak wyszło - dowiem się jak będą wyniki. Dubla tym razem nie było, ale też trasa niespecjalnie dublom sprzyjała. Myślę, że gdybym miał własny rower MTB miałbym o wiele lepszy wynik. Traciłem mnóstwo czasu na zjazdach, nie potrafiłem wpiąć się w pedały, strome podjazdy które miałem siłę podjechać dawałem z buta z braku techniki i przyzwyczajenia do roweru. Wszystkie te rzeczy dałoby się poprawić gdybym kilka dni potrenował w terenie. Widać było że z każdym okrążeniem sprawniej pokonuję teren. Lecz cóż - sam sobię wybrałem taką dolę szoszona na singletracku :).
Po drodze na zawody stała się bardzo nieprzyjemna rzecz - w pośpiechu źle umocowany licznik spadł mi z roweru na Alejach, i potem już go nie odnalazłem. Ech... Skąd teraz wziąć nowy? :(((((
Kategoria Zawody
Po górkach
-
DST
60.00km
-
Czas
02:00
-
VAVG
30.00km/h
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Intensywny trening przed poniedziałkowym MLA. Czuć postępy.
Okolice Brzoskwini
-
DST
63.20km
-
Czas
03:07
-
VAVG
20.28km/h
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Spokojnie z Sylwią z Forum Szosowego.
IC
-
DST
71.60km
-
Czas
02:30
-
VAVG
28.64km/h
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Pierwszy w tym roku IC po starej, górskiej trasie koło Świątnik i Sieprawia. Byłem trochę chory po przeziębieniu którego nabawiłem się we Włoszech i w ogóle miałem pecha blablabla wymówki. Na mecie byłem coś koło 12-13 miejsca. Marcin trzeci - widać że zaczął poważnie jeździć. Był niezły wycisk - rzadko kiedy schodziłem poniżej tętna 170. Oby tak dalej.
Emilia: Madonna di San Luca i okolice Bolonii
-
DST
140.00km
-
Czas
06:24
-
VAVG
21.88km/h
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Ostatniego dnia Mateusz optował za szlifowaniem opalenizny na plaży, dlatego samotnie udałem się na stację w Rawennie i wsiadłem w pierwszy pociąg który przyjechał - trafiło na Bolonię. Bardzo dobrze, bo dzięki temu miałem okazję zrealizować swoje małe marzenie, a mianowicie zaliczyć podjazd pod kościół Madonna di San Luca, znany z tego że rozgrywa się na nim tradycyjnie finał jesiennego wyścigu Giro dell'Emilia.
Od kiedy po raz pierwszy zobaczyłem relację, wiedziałem że chcę tu kiedyś przyjechać. San Luca to wzniesione na wzgórzu pod Bolonią sanktuarium maryjne, w którym znajduje się ikona Matki Boskiej, otaczana czcią podobną tej która znajduje się u nas w Częstochowie. Od wielu lat w mieście funkcjonuje tradycja zgodnie z którą raz do roku obraz obnoszony jest w wielkiej trzydniowej procesji po całej Bolonii, by potem wrócić na swoje miejsce. Aby chronić ikonę (czy raczej pielgrzymów) podczas święta, wzdłuż trasy wzniesiono długą na prawie cztery kilometry galerię arkadową łączącą wzgórze z słynącym z podcieni miastem.
Wzgórze widziane z lotu ptaka© bolognaplanet.it
Arco del Meloncello© bolognaplanet.it
Curva delle Orfanelle© bolognaplanet.it
Końcowa część drogi© bolognaplanet.it
Obok arkady na szczyt prowadzi asfaltowa droga, i to na niej rozgrywa się finisz Emilii. Sam podjazd ma około dwóch kilometrów i średnie nachylenie prawie 11%. Zaczyna się przy Arco del Meloncello, i od razu uderza dwucyfrowym gradientem. Początek nie jest jednak taki zły - można pokonać go z rozpędu nabranego na płaskim, i potem odpocząć na siedmioprocentowym wypłaszczeniu. Prawdziwe wyzwanie zaczyna się kiedy droga przechodzi pod arkadą i zaczyna się tzw Curva delle Orfanelle - ciasna serpentyna o maksymalnym nachyleniu 18% (nazwana tak od mieszczącego się tu kiedyś w żółtym budynku ośrodka opieki nad sierotami).
Kiedy pokonasz Orfanelle czeka cię jeszcze dobre 300 metrów stromizny - i tutaj właśnie ważą się losy wyścigu. Mocniejsi atakują, słabsi tracą impet i zaczynają jechać zygzakiem. Na filmiku powyżej widać jak Chris Froome dusząc pedały i miotając rowerem na wszystkie strony próbuje nadążyć za siedzącym w siodle i wyciskającym kosmiczne ilości watów Gerransem, i odpada właśnie na tej sekcji zaraz za Orfanelle. Jeśli dotrzesz w czołówce do miejsca gdzie droga po raz kolejny przecina arkadę i wypłaszcza się, nie możesz się zrelaksować, bo czeka cię jeszcze taktyczny sprint na ostatnich 500 metrach, gdzie w 2010 roku Robert Gesink objechał wykończonych rywali.
Moje spotkanie z górą opóźniło się - najpierw przez godzinę błądziłem po (pięknej zresztą) Bolonii w poszukiwaniu informacji turystycznej by dostać mapę okolic (Forli i Cesena przodują w tym - w ich punktach IT można dostać elegancką broszurkę z dokładnie opisanymi trasami rowerowymi w okolicy, plus mapę). Potem niechcący wybrałem złą drogę na wzgórze - Via Casaglia, którą kolarze zazwyczaj zjeżdżają. Ta droga nie jest aż tak stroma, i widać z niej okazałą panoramę kościoła, jednak po tym co zrobiłem w zeszłym roku na Giau nie mogłem sobie pozwolić na odpuszczenie kolejnego mitycznego podjazdu. Zjechałem na dół, uzupełniłem płyny i jazda. Początkowa rampa poszła w miarę bezboleśnie, minąłem nawet jakiegoś cyklistę. Curva delle Orfanelle jest świetnie nazwana - w myślach powtarzałem pierwszy człon jej nazwy. Przed wypłaszczeniem odcięło mi siły i całą koncentrację wkładałem w to, żeby nie stanąć w miejscu tylko posuwać się, niezgrabnie wprawdzie, ale jednak do przodu. W głowie pustka idealna, żadnych myśli, tylko koncentracja na najbliższym metrze drogi. Z arkady obok dochodzi mnie znajomy odgłos dziesiątek babcinych gardeł śpiewających powoli pieśni maryjne. To pielgrzymka z Polski udająca się w tym samym kierunku co ja, tylko że pieszo, po schodach. Kosmos. Dochodzę do wniosku że nasze pielgrzymki - moja, kolarska i ich, religijna - niewiele się od siebie różnią.
Na górze nie zabawiłem długo - dzień był coraz krótszy, a ja chciałem jeszcze objechać okoliczne wzgórza. Sam budynek sanktuarium jest bardzo fotogeniczny, a widok na Bolonię też jest niczego sobie. Warto tu przyjechać. Pojechałem dalej w kierunku Casaglii, grzbietami wzgórz, po drodze która bynajmniej nie była płaska. Tu i ówdzie pojawiały się krótkie podjazdy i zjazdy na których umierałem - chyba dotarło do mnie zmęczenie poprzednich dni w połączeniu z pokonanym dziś podjazdem. W Pianoro zrobiłem przerwę na kawę o podawaną tu wszędzie Piadinę - rodzaj tortilli z różnego rodzaju nadzieniem. Stamtąd MOCNO pofałdowanym terenem dojechałem do doliny rzeki Idice, po drodze zahaczając o łagodniejsze fragmenty podjazdu pod Monte delle Formiche. Byłem już dość mocno zmęczony, ale zdecydowałem się na jeszcze jedną górę, Monte Calderaro, przez Monte Armato.
Widok z Monte Armato© bradi
Na Monte Calderaro widoki podobne jak w Romanii, szczególnie przyjemna jest droga kiedy już wydrapie się na grzbiet po dwóch kilometrach 10% podjazdu - na lewo i prawo wzgórza, na wprost równina. Przy szczycie tabliczka upamiętniająca stoczone tu walki, tym razem podczas drugiej wojny światowej.
Ostatni podczas tej wyprawy zjazd zaprowadził mnie do San Pietro Terme, gdzie przed wejściem do pociągu zakupiłem rogalika, espresso i Gazzetta dello Sport, gdzie królowały wywiady i przewidywania związane z Giro. To nic że przebrnięcie przez jeden akapit zajmowało mi 5min, mogłem się przez chwilę poczuć jak profesjonalny kolarz :).
Podsumowując wyjazd, Romania (gdzie w większości, z wyjątkiem tego ostatniego dnia, jeździłem) jest świetnym miejscem do jeżdżenia. Jako bazę następnym razem obstawiałbym Forli albo Cesenę - duże miasta na granicy wzgórz i równin, gdzie zawsze jest opcja zrobienia bardziej płaskiej trasy. W okolicy jest tyle starych miasteczek, krętych podjazdów i kościołów że trzebaby chyba na miesiąc przyjechać żeby wszystko objechać. I jeszcze jedno - teren jest bardzo męczący, także o spokojnych przedsezonowych zgrupowaniach raczej nie ma co myśleć :).
Kategoria Wyprawy
Emilia-Romania: Poggiolo
-
DST
97.50km
-
Czas
04:37
-
VAVG
21.12km/h
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Tego dnia wyjazd wyszedł krótszy niż powinien, a to za sprawą nowej opony Mateusza, którą kupił w wioskowym sklepie rowerowym koło kempingu (stara się przetarła). Była mega twarda, tak że zużyliśmy dwie dętki zanim udało nam się ją założyć. Kiedy po dojechaniu pociągiem do Castel Bolognese okazało się że poszła trzecia dętka, zaczęliśmy tracić humor. Na szczęście przejeżdżający obok tubylec zatrzymał się, spytał ocb, założył nam profesjonalnie oponę i życzył szerokiej drogi. Podobno w wolnych chwilach składa koła.
Z Castel Bolognese podobną co pierwszego dnia trasą udajemy się do miejscowości Zattaglia. Tam zjeżdżamy w wąską, miejscami w bardzo kiepskim stanie, drogę wzdłuż doliny potoka Sintria. Początkowo planowaliśmy przejechać całą dolinę do końca, jednak w połowie drogi kończy się asfalt. Odbiliśmy więc na prawo, stromym podjazdem na Poggiolo, skąd były całkiem niebrzydkie widoki.Winnice w dolinie Sintrii
© MateuszPodjeżdżając na Poggiolo #1
© MateuszPodjeżdżając na Poggiolo #2
© MateuszWidok ze szczytu
© MateuszPauza na szczycie
© MateuszPo zjeździe do Casola Valsenio
© Mateusz
Co ciekawe, na tym samym wzgórzu znajduje się malownicza pętla MTB o nazwie Corolle Delle Ginestre ;]. Po zjechaniu na drugą stronę zorientowaliśmy się że jesteśmy strasznie zmęczeni - małe fałdki pokonywane od rana dały o sobie znać. Na szczęście w Casola Valsenio znaleźliśmy niedrogą pizzerię. Wracając lekko opadającą doliną w kierunku stacji, zatrąbił na nas samochód, zajechał nam drogę, a kierowca zaczął coś krzyczeć. Okazało się że to klient tamtej pizzerii pojechał za nami żeby oddać nam mapę którą przez przypadek zostawiliśmy! Czasami nie ma słów żeby opisać gościnność Włochów.
Wszystkie zdjęcia w tym wpisie są autorstwa Mateusza.
Emilia-Romania: Śladami Pantaniego
-
DST
88.30km
-
Czas
03:29
-
VAVG
25.35km/h
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
No, może nie tyle podróż po śladach "Il Pirata", ile podróż do źródeł - w kierunku Cesenatico gdzie mieszkał, i gdzie znajduje się poświęcone mu muzeum. Kim był Marco Pantani wielu z was wie, mimo to napiszę o nim mini artykuł. Po pierwsze dlatego, że oprócz tego dzisiejszy wyjazd był mało ciekawy - płaska, ruchliwa droga, upał, spaliny. Po drugie dlatego, że od czasu powrotu z Włoch naczytałem się sporo o Pantanim i chcę streścić to czego się dowiedziałem.
Profesjonalne kolarstwo śledzę dopiero od 3 lat, a więc długo po jego śmierci. Mimo to na każdym kroku w komentarzach spotkać można porównania obecnych kolarzy z Pantanim, a oglądając włoskie wyścigi za każdym razem na trasie znaleźć można napisy z napisem "Marco - sempre con noi", czy takie jak ten który zaobserwowałem na podjeździe przed Brisighellą:Pantani vive!
© bradi
Przeglądając Internet dowiedzieć się można, że Pantani był wielkim "scalatore", góralem, który w 1998 roku jako ostatni w historii kolarz wygrał w jednym sezonie Giro d'Italia i Tour de France. Ten sam Tour podczas którego wybuchła afera dopingowa Festiny, która po raz pierwszy obnażyła masowemu odbiorcy skalę dopingu w kolarstwie. O sławie Pantaniego decydowały jednak nie tyle jego osiągnięcia, ile jego szczególna osobowość i sposób w jaki się ścigał. W historię kolarstwa wpisał się jego obraz, kiedy w bandanie na głowie (od której otrzymał przezwisko Pirata), z odstającymi uszami (przez które zwano go Elefantino), stojąc w pedałach i z rękami w dolnym chwycie rozpoczyna wielką ucieczkę na alpejskim podjeździe. Pantani znał tylko jeden sposób na wygranie wyścigu - druzgocący atak u stóp podjazdu, i stosował go z powodzeniem od pierwszych lat swojej kariery.
W latach dziewięćdziesiątych, kiedy EPO było niewykrywalne a kibice niezrażeni aferami dopingowymi, ta wątłej postury postać musiała wydawać się nadrzeczywista podczas gdy pokonywała przełęcze z prędkościami niewyobrażalnymi dla zwykłego człowieka. A to, co w europejskich fanach kolarstwa budziło respekt i podziw, w Italii, kraju o głęboko zakorzenionej kolarskiej tradycji i fanatycznych Tifosich, przerodziło się w prawdziwą Pantani-manię. Z wyścigami kolarskimi od początku wiąże się romantyczno-heroiczna retoryka używana przez patronujące im gazety. W połączeniu z osobowością Pantaniego i z narodowym patriotyzmem Włochów, wizerunek tego kolarza przerósł rzeczywistość i zaczął żyć własnym życiem.
Tym większy był szok, kiedy na przedostatnim etapie Giro w 1999 roku Pantani został zdyskwalifikowany za 52% hematokryt, co przekraczało wprowadzony niedawno w celu walki z EPO limit 50%. Do tego momentu Pirat zdominował cały wyścig, i pewnie zmierzał po swój drugi z rzędu tytuł. Razem z nim z wyścigu wycofała się cała drużyna Mercatore Uno - utworzona dla niego i wokół niego. Szok zarówno dla publiki, w oczach której mit Pantaniego-bohatera zderzył się z brudnym światem strzykawek, sterydów i cynicznych lekarzy. Szok dla Pantaniego, który nie mógł zrozumieć dlaczego w świecie gdzie doping był chlebem powszednim każdego zawodnika, właśnie on spośród wszystkich został napiętnowany.
Działania Pantaniego w ostatnich latach pokazują jak bardzo wrażliwą i niestabilną był osobą. Przestał się ścigać w 1999 roku. W późniejszych latach zdarzały mu się na przemian powroty do ścigania i okresy bez treningu. Mógł sobie na to pozwolić, dzięki statusowi idola który zdobył sobie wcześniej we Włoszech. Równocześnie odpierał w sądach zarzuty dopingu. W 2003 roku ostatni raz wystąpił w Giro, kończąc na 14 miejscu. W drugiej połowie roku leczył się od kokainy w klinice uzależnień. Czternastego lutego 2004 roku znaleziono go martwego w hotelu Le Rose w Rimini; prawdopodobna przyczyna zgonu - przedawkowanie.
Umarł człowiek, przeżył mit. Jak to zwykle bywa w takich wypadkach, na dalszy plan zeszły jego niedoskonałości i kontrowersje. Ludzie uświadomili sobie to, co mu zawdzięczają: inspirację. Powstały piosenki, książki i filmy go wspominające. W pewien sposób Marco Pantani stał się ikoną kolarstwa, wcieleniem ideałów z którymi identyfikuje się każdy kto uprawia ten sport. Całym sercem oddany swojej pasji, atakujący każdą górę w straconej walce z grawitacją aby, jak powiedział "skrócić cierpienie". Wiecznie na stojąco, wiecznie pod górę, nie oglądając się za siebie, być może po to, żeby zagłuszyć ból dotkliwszy niż palenie mięśni. Ten Pantani żyje i ma się dobrze. Vive Pantani!Pierwszy rower Pantaniego
© bradi