Niepołomice + Wieliczka
-
DST
62.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Do Niepołomic z Miłoszem, a potem samemu jeszcze rundka przez Wieliczkę. Zrobiłem podjazd do Sierczy, nie pamiętam kiedy ostatnio zrobiłem go na takim dużym przełożeniu.
Podjazdy
-
DST
65.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Z Miłoszem pięć rundek na podjeździe w Górnej Wsi, potem tradycyjna trasa na Iwanowice.
Z innej beczki, co za niesamowity etap dziś był w TdF! Najpierw 100 kilometrów ze średnią prawie 50, potem trzykrotny atak Contadora w deszczu, na górce gdzie nikt się tego nie spodziewał, a na koniec drugie zwycięstwo mistrza świata po taktycznym finiszu... Jeżeli ktoś nie interesuje się kolarstwem szosowym, to właśnie ten etap bym mu pokazał żeby zmienił zdanie.
Cichy Kącik
-
DST
105.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
"Ustawka" na Cichym Kąciku w weekendy o 10 to najbardziej znane w Krakowie i chyba jedyne regularne spotkanie szosowców. Do tej pory trzymałem się od niego z daleka, ze strachu przed jego mistycznym statusem - podobno jeżdżą tam same koksy a średnia nie spada poniżej 50km/h. Dziś z Miłoszem przejechaliśmy się sprawdzić ile prawdy jest w tych bajaniach.
Przyjechałem na miejsce o 9:55 i nikogo nie było... Punktualnie o 10 pojawiło się chyba z pięciu ludzi, okazało się że o 10 jest zbiórka, a wyjazd parę minut później. Dojechał Miłosz i następni kolarze, w sumie naliczyłem 16 osób, w tym jedną dziewczynę. Trasa: Alwernia-Trzebinia-Zabierzów, cały czas głównymi (o dobrej nawierzchni) drogami, cały czas w parach. Do Trzebinii tempo raczej spokojne. Starałem się nie wychodzić na zmiany, nie mając licznika nie wiedziałem jak mocno jechać.
Za Trzebinią zaczęło się podkręcanie tempa, na wysokich obrotach w jednej linii jechaliśmy już do Zabierzowa. Był moment kiedy myślałem, że nie nadążę, ale w tak dużej grupie można było trochę odpocząć na kołach. Nie wiem czy to dzisiejszy dzień był bardziej luźny niż zwykle, ale Kącik zdecydowanie nie jest taki straszny jak go malują, jeżdżą tam bardzo różni ludzie, i wszyscy są otwarci. Zamierzam jeździć częściej.
Zabawa w fotoreportera: Lanckorona Tour
-
DST
102.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na Lanckorona Tour miałem nie jechać, głównie dlatego że nie miałemm skąd wysupłać 60zł wpisowego. Ale kiedy dowiedziałem się że Piotrek, z którym jeździliśmy trochę w zeszłym roku, wybiera się na start, postanowiłem pojechać w roli kibica/reportera.
Na początek dnia szybka traska do Lanckorony przez Kalwarię Zebrzydowską, żeby zdążyć przed startem który miał być o 9:30. Na skądinąd bardzo ładny ryneczek w Lanckoronie wjechałem od zachodu, łagodnym podjazdem z dwoma serpentynami, tym samym który miał rozpocząć wyścig (w przeciwną stronę jako zjazd). Tam spotkanie z Piotrem od którego pożyczyłem cyfrówkę i oczekiwanie ponad pół godziny na start, który nastąpił po 10. Nawet niektórzy mieszkańcy Lanckorony którzy stali przy trasie się zniechęcili i powracali do domów...Lanckorona Tour 2011: przed startem
© bradi
W jednym momencie rynek opustoszał, zostali tylko sędziowie i ekipa serwisowa Krossa. Bez zwłoki pojechałem na południe, jadąc trasą wyścigu pod prąd i na każdym skrzyżowaniu tłumacząc strażakom, że niepotrzebnie tamują dla mnie ruch.
Jak można było oczekiwać, trasa to seria krótkich, stromawych podjazdów, wśród których ciężko znaleźć płaskie odcinki. Nawierzchnia miejscami była tak dziurawa, że zastanawiałem się czy w całej gminie nie ma lepszych dróg do poprowadzenia wyścigu? Na zjeździe po wjechaniu w dziurę złapałem kapcia z tyłu, i pierwszą serię zdjęć robiłem na 90-stopniowym zakręcie w Stroniu:Lanckorona Tour 2011: pierwsza runda w Stroniu
© bradiLanckorona Tour 2011: pierwsza runda w Stroniu
© bradi
Wróciłem za wyścigiem na rynek po nową dętkę od ziomków z Krossa, startujący akurat kończyli pierwszą pętlę. Zrobiłem parę fotek na finałowym podjeździe:Lanckorona Tour 2011: końcowy podjazd
© bradiLanckorona Tour 2011: końcowy podjazd
© bradi
Potem znowu ruszyłem pod prąd trasy, pętlą przez Jastrzębią. Po drodze spotkałem mastersa z Lędzin który rozjeżdżał się ukończywszy już wyścig. Ponoć śmiga już od 40 lat! Szacunek. Kiedy skończyłem pętlę, zaczęli zbliżać się zawodnicy na drugim okrążeniu, więc ustawiłem się w najbardziej stromym punkcie podjazdu i zrobiłem parę portretów "pain-face":Lanckorona Tour 2011: czołówka na drugim okrążeniu
© bradiLanckorona Tour 2011: na stromej ściance
© bradiLanckorona Tour 2011: na stromej ściance
© bradiLanckorona Tour 2011: na stromej ściance
© bradi
Na mecie poczekałem na Piotrka, który zsiadł z roweru i od razu usiadł bo go skurcze chwyciły, pogadaliśmy chwilę z Michałem i Piotrek podwiózł mnie autem do Radziszowa, skąd rowerem wróciłem do domu. Zawodnicy zgodnie narzekali na braki w organizacji zawodów (widać już po tym jak jest zrobiona strona internetowa...), ale widoki były fajne i dzień spędzony na tych górkach kiedy nikt nie każe ci się ścigać jest bardzo przyjemny.
Pełna galeria zdjęć jest na Piotrkowej Picasie, tutaj.
Sołtysi Dział
-
DST
120.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Kolejny atak na Sołtysi Dział (zwany też Hujówką), tym razem w towarzystwie Roberta i Miłosza, i tym razem udany. Trasa z pierwotnie planowanych 100km znacznie się wydłużyła, bo troszkę pokluczyliśmy nieznanymi wcześniej drogami.
Nowy wygląd bloga
-
DST
35.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Męczyłem się nad nim od kilku dni, głównie pozmieniałem tło i kolorki, no i wyrzuciłem parę niepotrzebnych elementów. Parę rzeczy jeszcze trzeba zrobić, ale mam już trochę dosyć. Nigdy wcześniej nie pisałem stron i proste z pozoru rzeczy potrafią mi sprawić problem na parę godzin. Jeżeli strona wygląda dziwnie na twoim komputerze, albo jeśli masz jakąś sugestię, daj znać w komentarzach.
Co do wyjazdu, to była spokojna trasa do toru kajakowego, z powrotem przez lasek wolski, żeby przywrócić czucie w nogach po Pętli.
Pętla Beskidzka
-
DST
111.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Na swoją pierwszą w życiu Pętlę Beskidzką jechałem bez specjalnych oczekiwań. Dalej nie byłem pewien jak wpłynął na mnie wyjazd w Dolomity (na dłuższą metę na pewno dobrze, ale zupełnie nie byłem przygotowany do jazdy z taką intensywnością). Mimo to uknułem sobie małą taktykę: na pierwszej górce cisnąć ile sił, żeby przepalić mięśnie i poczuć że to wyścig, a nie niedzielna przejażdżka. Na Zameczku pojechać trochę bardziej zachowawczo, żeby nie powtórzyć błędu z Łosiów, gdzie nie starczyło mi sił na zjazd po podjeździe. Na dojeździe do i zjeździe z Salmopola unikać jazdy samemu, bo to niepotrzebna strata energii. I z szacunkiem podejść do finiszu na Koczy Zamek, bo plotki były że jest bardzo, bardzo stromo.
Miejsce do startu miałem pierwszorzędne - dosłownie. Spotkałem Antka z forum i jego znajomego Jacka, który wkręcił nas do pierwszej linii, tuż za wstęgą :).
Jeżeli pobyt we Włoszech czegoś mnie nauczył to tego, że w upalny dzień bez wody ani rusz. Dlatego wziąłem dwa bidony. Jeden z nich zgubiłem już po paru kilometrach - wypadł z koszyka na wertepach. Zatrzymałem się na chwilę, ale nie było możliwe wyłowić go z niekończącego się strumienia kolarzy, więc dałem spokój i pojechałem dalej (straciwszy dobrych 40 pozycji). Pierwsżą górkę pojechałem tak jak planowałem, częściej mijając niż będąc mijanym.
Drugi bidon zgubiłem w dolinie rzeki Czarnej, po zjeździe z Stecówki. Więc przez resztę trasy musiałem polegać na bufetach. Na Zameczku podobnie jak na pierwszej górce - jechałem równo, mocno, i choć straciłem trochę do prowadzącej grupy, to było do odrobienia na zjeździe jeżeli znalazłbym dobrych kompanów.
Niestety na dojeździe do Kubalonki zaczęły mnie łapać skurcze w łydkach, i nie dałem rady gonić. W Wiśle złapałem fajną grupkę, wszyscy ochoczo pracowali i tak dojechaliśmy prawie do stóp Salmopolu... prawie, bo przed przełęczą znów odezwały się skurcze, i straciłem kontakt. Na górę wjeżdżałem sam, minąwszy jednego czy dwóch samotnych kolarzy.
Na zjeździe dogoniła mnie kolejna grupka, już nie tak dobrze współpracująca. Jechałem z nimi aż do rozjazdu w Szczyrku, w którym pomyliłem trasę i pojechałem na wprost zamiast skręcić gdzie trzeba. Kolejne kilka pozycji do tyłu.
Dłuższy, pofałdowany fragment od Szczyrku do drugiego bufetu jechałem w sześcioosobowej grupce, w której współpraca nie była szczególnie dobra, ale dzięki jednemu doświadczonemu kolarzowi który nas organizował, jakoś posuwaliśmy się do przodu. Zostałem z tyłu na podjeździe do drugiego bufetu, kiedy złapały mnie skurcze w udach. Na drugim bufecie zabawiłem parę minut, bo pragnienie i skurcze dawały się we znaki. Dojechał do mnie Antek, po czym od razu odjechał i tyle go widziałem.
Od tego momentu skurcze stawały się coraz częstsze i coraz mocniejsze. Nie mogłem się z nikim utrzymać i zacząłem jechać sam. Krajobraz zaczął się zmieniać - coraz mniej było gładko ogolonych, zorganizowanych grupek, a coraz więcej pojedynczych, spokojnie jadących włochaczy. Przed Lalikami spotkałem przypadkiem Przemka od nas z forum, który jechał 160km - bardzo fajny człowiek. W chwilę później zesztywniały mi całe nogi i nie mogłem nawet usunąć się z drogi - stanąłem tam gdzie chwyciło. Potem oszczędzałem siły na ostatni podjazd.
Zrzuciłem jak nawcześniej na najniższą koronkę; cel był jeden - nie zejść z roweru. Na 2km przed metą wyrosła przede mną ściana po której zygzakiem wtaczali się pojedynczy kolarze, a im wyżej tym więcej ludzi po prostu prowadziło rower. Wyjechałem do połowy ściany, znowu skurcze i musiałem się zatrzymać. Ale nie po to wyjechałem na Fedaię i San Pellegrino żeby teraz nie dać rady na jakiś tam Koczy Zamek! Zbierałem się do dalszej drogi dobre 3 minuty. Przejeżdżający obok samochód GOPRu pomyślał że umieram, bo zatrzymali się i zapytali czy wszystko OK ;). Dali mi trochę wody i pojechali dalej - dzięki!
Wsiadłem na rower i cisnę dalej z kadencją 2, na siedząco bo inaczej odzywały się skurcze w udach. Po tamtej ściance (ponoć ponad 20%) chwila wypłaszczenia i ostatnie wyzwanie przed metą - 400 metrów po betonowych płytach. Zaczął się znowu ból w nogach, ale widok szczytu i doping kibiców nie pozwolił się poddać. Czas: +/- 4:20, miejsce - nie wiem, i nieważne. Był upał który roztapia asfalt, po drodze kląłem i zastanawiałem się po co się na coś takiego dobrowolnie wystawiam. Było super!! Wracam za rok.
Puszcza
-
DST
68.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Szybki wypad do Puszczy i z powrotem, żeby nie zapomnieć jak się jeździ przed sobotnią Pętlą Beskidzką. Nogi już mniej zmęczone, wracając podpiąłem się na dwa kilometry pod dwójkę kolarzy którzy jechali 40km/h pod wiatr. To mi trochę przetkało płuca :). Na Pętli jakbym nie pojechał, i tak będzie super.
Koniczynka
-
DST
78.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Korzystając z suchych dróg wyskoczyłem rano przejechać się trasą którą dobrze znam, żeby zobaczyć jak tam odczucia po wyjeździe w góry. Jechało się ok, chociaż nogi bolą przy każdym mocniejszym depnięciu.
Dolomity, dzień ostatni: Passo Falzarego, Passo Giau
-
DST
66.00km
-
Sprzęt Corratec
-
Aktywność Jazda na rowerze
Passo Giau to drugi ze słynnych podjazdów u stóp którego mieszkaliśmy. Przejeżdżaliśmy przez niego samochodem w drodze do Alleghe, i od tamtej pory wiedziałem że musze tu przyjechać. Powstrzymywał nas strach: zapamiętałem profil jako sztywny, nie schodzący przez 10 kilometrów poniżej 9 procent, dlatego trasy układaliśmy tak żeby go ominąć. Ostatniego dnia Mateusz postanowił zrobić sobie czilałt na leżaku, więc miałem okazję zmierzyć się z tym podjazdem.
Najpierw pojechałem jednak na passo Falzarego, żeby zaatakować Giau od północnej strony która, jak sądziłem, jest tą trudniejszą. Od samego początku tego 20-kilometrowego podjazdu jechałem bardzo spokojnie, starając się zachować siły na główny podjazd dnia. Przełęcz nie utrudniała mi zadania, jest niewiele bardziej stroma od Salmopolskiej.
Do Andraz towarzyszyła mi ekipa emerytowanych Włochów jadących na Pordoi, na Falzarego jechałem z Niemcem który wybierał się na Valparolę. Passo Falzarego
© bradiKońcówka Falzarego
© bradiWidok na górze
© bradi
Zaraz po rozpoczęciu zjazdu z Falzarego zaliczyłem glebę na serpentynie. Właśnie ostatniego dnia, i właśnie przed zjazdem na którym oprócz paru serpentyn przy szczycie, ze świecą szukać zakrętów. Na szczęście zwalniałem do zakrętu, więc nic poza paroma otarciami sobie nie zrobiłem.
Zaczął się podjazd na Passo Giau. Pełen respektu oszczędzałem energię na stromizny, które miały niechybnie nadejść, ale nie nadeszły. Na szczyt dojechałem ze sporym zapasem sił. Okazało się że wbrew mojemu przekonaniu, trudniejsza strona jest od południa, a ja przyjechałem łagodniejszą i krótszą drogą... Wypiłem kawę, zrobiłem parę zdjęć i zjechałem na dół, bardzo powoli bo wciąż nie ufałem swoim zdolnościom po wcześniejszym upadku.Końcówka podjazdu na Giau od północy
© bradiTrofeum
© bradiWidoki koją rozczarowanie
© bradiZjazd... 9% non stop
© bradi
Trochę byłem rozczarowany, że podjechałem Giau od 'niewłaściwej' strony, z determinacją którą miałem tego dnia na pewno wjechałbym bez problemu. Cóż, jednak zdobyta przełęcz pozostaje zdobytą przełęczą. Następnego dnia o wschodzie słońca, w zapakowanym samochodzie znów przejeżdżaliśmy przez Giau. Obiecałem sobie, że jeżeli dane mi będzie tu wrócić, zacznę od zmierzenia się z tym podjazdem.